Po atlantyckim sukcesie w 1933 r Stanisław Skarżyński znalazł się w roli - trochę niechcianej, bo był to człowiek skromny - dobra narodowego, co odczuwał bardziej jako zobowiązanie niż korzystanie ze splendorów. Naturalnym obowiązkiem było opisanie wyczynu, który w światowej skali lotniczego pokonywania Atlantyku stanowił może jeden z epizodów, ale dla Polaków w kraju i za granicą miał znaczenie olbrzymie. Wydania książki podjął się Aeroklub Polski.
Cóż na to autor ? Pisać, jak wszyscy wykształceni w tamtej epoce umiał, miał też już pisarskie doświadczenie – kilkakrotnie wznawiane „25 770 kilometrów pond Afryką”, reportaż z rajdu afrykańskiego na samolocie PZL-Ł2 w 1931 r. Teraz jednak rzecz była donioślejsza. I tym samym trudniejsza.
Skarżyński zdawał sobie sprawę z problemu : Piszę dla szerokich mas, a więc muszę uprzystępnić zagadnienia lotnicze - znudzi to moich kolegów (lotników) W locie zdobyłem pewne doświadczenia fachowe, którymi chciałbym podzielić się z kolegami - to znudzi laików.
Nie chciał też by relacja miała charakter suchy i patetyczny, wiedział, że humorystyczny sposób przekazu zjednuje czytelnika, ale gdy zahacza o osoby znane z nazwiska, jest niedopuszczalny - ludzie bywają drażliwi i przeczuleni. Jeszcze kwestia sensacji – Lot przez Atlantyk - „sensacja !” Sam jeden w ciemną noc nad wodą i to dużą wodą. A tu zupełny brak mrożących krew wrażeń i wyrażeń !
No bo autor nie miał zamiaru straszyć, przeciwnie – chciał uświadomić, że dobrze przygotowany teoretycznie lot, sprawny w nawigacji pilot na niezawodnej, choć niewielkiej maszynie latającej jest w stanie w kapeluszu i pod krawatem „dużą wodę” bezpiecznie pokonać. A jedyną „sensacją”był w Brazylii ów zwyczajny garnitur i kapelusz rajdowego pilota.
Książka Stanisława Skarżyńskiego „Na RWD-5 przez Atlantyk” ukazała się w 1934 r w eleganckiej oprawie, z licznymi ilustracjami i zdjęciami wysokiej jakości. Przejdźmy do treści.
Zacznę od liczb, z których wniosek zaskakuje – ze 167 stron tekstu samemu lotowi przez ocean autor poświęcił „aż” 13. No cóż, brak „sensacji” – jak się nic złego nie dzieje, to nie ma powodu słownie się rozwodzić. Skarżyński tak skonstruował narrację tego rozdziału, że najciekawiej się czyta o tym, co się działo tuż przed startem i po wylądowaniu w brazylijskim Maceio. No dobrze, ale o czym reszta ?
W tekście książki często spotyka się wyraz „propaganda”. Dziś to słowo ma ujemną barwę emocjonalną, bo przylgnął do niego cień jakiejś politycznej nieszczerości. Dlatego dzisiaj lepiej brzmi „promocja”. Skarżyński używa słowa „propaganda” w rozumieniu z tamtych lat – rozpowszechnianie wiedzy o tym, co dla nas wartościowe. W tym przypadku dotyczy osiągnięć polskiego lotnictwa, będącego także miernikiem rozwoju cywilizacyjnego kraju. Ważne to było w Ameryce Południowej także dlatego, że spora część polskiej emigracji w końcu XIX w zasiedliła Brazylię, Argentynę i inne tamtejsze kraje. Dziś do polskiego rodowodu przyznaje się ok. 2 i pół miliona mieszkańców tego kontynentu.
Skarżyński wykazał się sporą wiedzą historyczno-socjologiczną – wspomniał, że za czasów zaborów los polskich osiedleńców był szczególnie ciężki w porównaniu z innymi nacjami – Niemcy czy Włosi mieli wsparcie ze strony własnych rządów, a naszym często nawet nie chciano uznać polskiej narodowości. Dlatego po roku 1918 tak bardzo dowartościowywał ich wyczyn Skarżyńskiego. Tym bardziej, gdy widzieli z jakim poważaniem traktują polskiego lotnika przedstawiciele władz Brazylii czy Argentyny. Skarżyńskiego cieszył dorobek rodaków na obczyźnie, niemniej nie krył w książce tego, co mniej mu się podobało n.p. że podobnie jak w USA polskie stowarzyszenia nie potrafią ze sobą współpracować czy wręcz zwalczają się. Więc odwiedzając różne miasta, nie przyjmował zaproszeń od jednej organizacji i prosił o spotkanie z - jak to określał - „Rodziną Polską” czyli przedstawicielami wszystkich istniejących związków.
Ponieważ „Na RWD-5 przez Atlantyk” jest dziś także dokumentem czasu, warto zwrócić uwagę na zmiany w „odcieniach znaczenia” wyrazów „ kolonia”, „kolonializm”, „kolonialista”. Dzisiaj słusznie noszą one negatywną konotację, ale jeszcze przed wojną niekoniecznie. Istniała w Polsce „Liga Morska i Kolonialna”, a gromady oszołomów urządzały wrzaskliwe wiece pod hasłem „Kolonie dla Polski !”, ale Liga przede wszystkim skutecznie propagowała zaniedbaną ideę morskiego okna na świat – skutkiem był zakup żaglowca „Dar Pomorza” ze składek społeczeństwa czy rozwój żeglarstwa, natomiast pod słowem „kolonialista” nie krył się opasły imperialista z batem nadzorujący zmuszonych do pracy czarnoskórych, lecz osadnik zagospodarowujący nieużytki w obcym kraju. Stąd określenie „kolonia polska’ na zbiorowisko rodaków gdzieś w świecie, dziś zastąpione „Polonią”.
Dokumentem czasu są też zjawiska kulturowo- obyczajowe, choćby w zmienności wzorów piękna : Pani mimo wysokiego wzrostu zgrabna i dobrze zbudowana … wysokość kobiety przeszkodą urody? Polski kanon piękna ówczesnych, powiedzmy ... średniego wzrostu Polek. Dziś to już bez znaczenia.
Skarżyński, Condoro Silencieso (Milczący Kondor) wciśnięty w smoking i jeszcze ciaśniejszą reprezentacyjną hiperpoprawność towarzyską pozwalał sobie dla odprężenia na zapis złośliwostek np. … stół zajmowany przez same panie, reprezentujące wszystkie pokolenia, jakie mogą się zmieścić w okresie 70 lat.
W ten sposób autor odreagowywał, również dla dobrostanu czytelnika, długawe i nudnawe fragmenty poświęcone obowiązkowym relacjom z licznych oficjalnych uroczystości, ważnych w całokształcie transatlantyckiego przedsięwzięcia, ale w opisaniu nużąco podobnych do siebie. Urozmaicał to, gdy mógł, anegdotami, przytoczę jedną,
Skarżyński uzyskał ją od samego prezydenta Argentyny gen. A. Justo. Generał był wcześniej ministrem wojny i często latał na inspekcje. Podczas jednego lotu odkrytym samolotem doznał groźnej przygody- z powodu turbulencji pasy bezpieczeństwa nie wytrzymały i został wyrzucony z kabiny, ale mając na sobie spadochron szczęśliwie wylądował na pustkowiu. Pilot tego nie zauważył i dopiero na lotnisku stwierdzono brak ministra i podjęto alarm. Generała znaleziono po dwóch dniach. W dobrym zdrowiu i nastroju, nawet z zabranym na pamiątkę spadochronem na plecach, maszerował przez step w stronę zamieszkałych okolic.
Po przeszło dwumiesięcznym męczącym tournee po Ameryce obydwaj – samolot i pilot – zostali zaokrętowani na transatlantyk „Avila Star” kierujący się ku Europie. Dokładny harmonogram drogi powrotnej Skarżyński starał się trzymać w tajemnicy, co udało się do tego stopnia, że nawet spodziewanej na wybrzeżu Francji, w Boulogne, żony nie zastał. Nie będąc wtajemniczona, była obecna na wybrzeżu, ale w Jastarni. Spotkanie nastąpiło dopiero na łódzkim Lublinku, Milczący Kondor przyleciał tam w utajeniu odpocząć trzy dni przed oficjalną fetą powitania w Warszawie. Czas wykorzystała też ekipa RWD na dokonanie gruntownego liftingu rekordowego samolotu, nadając mu wystrój zewnętrzny w takim kształcie, jaki dokładnie, mamy nadzieję, otrzymała po remoncie nasza replika – RWD-5R. A pilot rekordzista relaksował się w Łodzi, bawiąc się między innymi przystawaniem incognito przed siedzibami redakcji na tle wyeksponowanych newsów typu „Wiadomo gdzie przebywa kapitan Skarżyński.”
Gdzie naprawdę, okazało się 2 sierpnia 1933 roku, gdy RWD-5bis wylądował na Polu Mokotowskim w Warszawie.
Trochę długawy tekst poświęciłem ars scribendi (sztuce pisania) Stanisława Skarżyńskiego. Nie miał on ambicji rywalizowania ze współczesnymi mu lotniczymi mistrzami pióra, jak Saint-Exupery czy Ernest Gann, ale rzetelnie i całkiem ciekawie pisarskie zadanie wykonał, a nie jest łatwo napisać dobry tekst „ku czci”. A „ku czci” własnej to już całkiem trudno.
Nic nie wiem, by ktoś o Skarżyńskim pisarzu, reportarzyście i w części publicyście napisał. Niech więc to moje „pisanie o pisaniu” będzie przyczynkiem do ukazania i tego oblicza jednego z najsławniejszych lotników polskich.
Zbigniew Sulkowski
Ilustracje pożyczone z wydania „Na RWD-5 przez Atlantyk” z 1934 r